Co by nie mówić o reformie szkolnictwa, przyznać należy, że coś poszło nie tak. Co gorsze, dzieci objęte tą reformą pokończyły już szkoły i teraz będą uczyć kolejne pokolenia, choć – mam wrażenie – że sami są niedouczeni. Przykład: syn miał ostatnio problemy z arytmetyką i chemią (z wzorami i reakcjami chemicznymi). Od nauczycieli dowiedziałam się, że ma się douczyć w domu; że mogę go zapisać na korepetycje. Na moje stwierdzenie, że szkoła jest po to, żeby go nauczyć, a w domu powinien sobie tylko wiedzę utrwalać, usłyszałam, że szkoła nie ma kasy na dodatkowe zajęcia (znaczy owszem, są po 1 godzinie lekcyjnej, ale wtedy gdy dzieci mają jeszcze inne obowiązkowe lekcje, a więcej nie będzie). Wzięłam więc telefon w dłoń i zadzwoniłam do dwóch osób z rodziny z prośbą o pomoc – studentki i byłej studentki, która ostatnio dołączyła do ciała pedagogicznego. Studentka jakoś w szkole przez matmę przebrnęła, choć bez sukcesów na tym polu, z chemią jakoś sobie radziła, na poziomie humanistki (a propos konia z rzędem dla tego, kto ugruntował w narodzie przekonanie, że humanistom z naukami ścisłymi nie po drodze). Młode ciało pedagogiczne nie schodziło ze średnią w szkole poniżej 4,75 więc wiedzę powinno mieć opanowaną gruntownie. Zrobiliśmy sobie telekonferencję i się okazało, że:
– no reakcje i równania chemiczne w szkole były, ale co to dokładnie było, to zginęło w mrokach niepamięci. Z tej niepamięci nie udało się wydobyć ani indeksów stechiometrycznych, ani współczynników, ani wiązań jonowych, ani kowalencyjnych, ani nawet wzorów strukturalnych,
– z arytmetyką też nie jest dobrze; wzory skróconego mnożenia? no, było coś takiego, ale jak to szło? Po kilku próbach przypomnienia sobie stwierdziłam, że dajemy sobie spokój, bo jeszcze Młody coś z tego zapamięta i będzie kłopot….
Wzory skróconego możenia okazało się, że ja pamiętam. Wzięłam do ręki książkę z chemii, przejrzałam i… słowo daję, przypomniałam sobie o co w tym chodzi, mimo że miałam to na chemii w 7 albo 8 klasie podstawówki (bo ja to jestem dinozaur sprzed reformy).
A zatem moje wnioski są takie:
1. potrafię pomóc dziecku (póki co) z każdego przedmiotu, mimo że materiał ten przerabiałam tak dawno temu, że aż mi się liczyć nie chce,
2. dzieci reformy edukacyjnej (popytałam też wśród innych), albo przez to, że mają źle poukładany materiał, albo źle wytłumaczony, ale uczą się, żeby zaliczyć egzamin i zapomnieć. Już rok po przerobieniu materiału nie wiedzą o co chodzi.
3. stary program nauczania i książki sprzed boomu wydawniczego (w którym to mamy zarówno nadmiar ćwiczeń jak i podręczników) są nieporównywalnie lepsze – zarówno studentka jak i była studentka w liceum, w tym przed maturami, uczyły się z moich książek, bo doszły do wniosku, że jest w nich lepiej wszystko wyjaśnione.
4. program nauczania jest chaotyczny – skacze się po tematach przez co dzieciaki nic nie wiedzą. Przykład: program I klasy gimnazjum z języka polskiego obejmuje wybrane utwory od starożytności do współczesności, zamiast skupiać się na przerabianiu po kolei epok, w matematyce przeskakuje się z działu na dział: trochę geometrii, arytmetyka, równania, znów geometria i tak w kółko. Dzieci nie mają czasu sobie nic utrwalić, bo co chwilę jest coś innego.
5. dzieciaki stara się zainteresować różnymi innymi zajęciami – teatrem, dziennikarstwem, robotyką; tworzą prezentacje multimedialne, komiksy, rzeźby, uprawiają różne sporty, ale cóż z tego jak nie mają opanowanych podstaw, nie potrafią łączyć faktów, wykorzystywać zdobytej wiedzy, nie wiedzą „po co im to”.
Tak czy inaczej skutki są opłakane, a poziom edukacji bardzo niski.