Wróciłam. Znów jestem i piszę 🙂
Wypadałoby coś naskrobać na temat tego, jak minęły wakacje, a zatem krótko: na szczęście żaden kleszczowaty mi nie zaszkodził, choć przez chwilę napędziłam sobie stracha. A to za sprawą grypy (!) która mnie dopadła w środku lata. Łamało w kościach i była gorączka, więc od razu dopadła mnie wizja boreliozy… Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale: na szczęście to była tylko grypa 😉
Co do zdobywania Korony Gór Polskich to idzie mi jak po grudzie. Początek jest, bo udało się wdrapać na Tarnicę, czyli najodleglejszą górę od mojego miejsca zamieszkania, więc jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się tam dotrzeć, ale… Ale co z górami bliższymi? Okazało się, że jest z nimi tak jak z umawianiem się ze znajomymi – łatwiej spotkać się z tymi, którzy mieszkają daleko, niż z tymi zza miedzy. Bo skoro ci drudzy są tak blisko, to nie ma parcia… W ten sposób górę najdalszą mam zaliczoną, a te bliższe dopiero czekają na zdobycie. A oto dowód:
Teraz wypada tylko mieć nadzieję na piękną, słoneczną, ciepłą i przede wszystkim nie deszczową jesień, która pozwoli na włóczenie się po górach i nie dostarczy wymówki do odłożenia planów na przyszły rok.
A co poza tym? Hmm… Wrzesień, czyli ni to lato, ni to jesień 🙂