5 dzień w szkole

Moje dziecko zaliczyło dziś 5 dzień w szkole i w końcu wróciło w normalnym humorze. Poprzednie 4 dni to było wieczne narzekanie, że albo nauczyciel nie ten, albo sposób prowadzenia lekcji. No i zadania domowe od pierwszego dnia. No dobra, od drugiego, bo pierwszego było rozpoczęcie roku szkolnego. Już nawet usłyszałam, że chyba przez wos będzie klasę powtarzał. Takie wnioski po pierwszej lekcji zajęć… Ech, te problemy nastolatków. Nie do przeskoczenia 🙂

Zmieniło się też trochę w ich klasie, począwszy od samej klasy – w sensie sali, poprzez jej wyposażenie, a skończywszy na składzie klasy – tym razem w sensie uczniów. Okazało się, że wielu rodziców migruje za pracą (niekoniecznie zresztą za granicę), a wraz z nimi przenoszą się dzieci. Kilkoro więc odeszło i kilkoro doszło. Ilość mniej – więcej się zbilansowała 😉

Na szczęście zmienili też stojaki na rowery zamontowane przed szkołą, na które w zeszłym roku – idę o zakład – poszła niemała kasa (a w tym kolejna), a które okazały się niewypałem. Dziwne, bo o tym, że są beznadziejne wiedziałam od razu rzuciwszy na nie okiem. To były takie niskie ciągi stojaków, do których trudno było zamocować nawet koło, które należało włożyć w stojak. Raz, że łatwo taki rower ukraść odpinając koło, a dwa, że odległości między rowerami były tak małe, że trudno było je ustawić, a jak się dziecko przepychało, żeby przypiąć czy odpiąć koło, to wywracało pozostałe, przy okazji odkształcając koła. Nie mam pojęcia kto wymyślił taki kształt. Teraz wmurowali porządne stojaki umożliwiające przypięcie roweru o ramę, a rowery stoją w nich w większej odległości od siebie.

Plusem jest jeszcze to, że w końcu dzieciaki dojeżdżające na rowerach nie muszą łamać przepisów jeżdżąc po chodniku (droga jest wąska i mocno uczęszczana, więc na rowerze nikt nią nie jeździ). Chodnik stał się od września ciągiem pieszo – rowerowym. Co oczywiście nie zwalnia dzieci z uważania na pieszych. Natomiast przed samą szkołą, na rodziców dowożących w pośpiechu dzieci do szkoły, czekało kilka progów zwalniających. To też dobry pomysł, bo niektórzy spóźnialscy rodzice potrafili podjeżdżać tam naprawdę szybko, mimo dużej ilości dzieciaków biegających wszędzie i w sposób kompletnie nieprzewidywalny wbiegających na drogę.

Wycieczka do Antonina

Dziecko wróciło z survivalu zachwycone jak rzadko kiedy; zwykle wraca po prostu zadowolone. Po pierwszym „szoku” niewygód odnalazło przyjemność w obozowym życiu i braku nudy, bo zajęcia wypełniały cały dzień. Od razu zaklepał sobie u nas obóz w przyszłym roku. Od jego powrotu upłynęło już zresztą sporo czasu. Zdążył objeździć rodzinę i wybrać się z nami na kilka weekendowych wycieczek. Na ostatnią wybraliśmy się nad jeziorko do Antonina. Jeziorko wygląda pięknie. Spójrzcie sami:

Pusta plaża i kąpielisko to efekt dość chłodnej pogody. Kiedy akurat wyszło słońce, było całkiem przyjemnie, ale kiedy zaszło i powiał jeszcze wiatr… brrr… Jeśli się wybierzecie do Antonina, znajdziecie tam jak widać całkiem spore kąpielisko do głębokości prawie 2 metrów. Oczywiście mniejsza głębokość jest oznaczona bojami. Musi być, bo niestety ten błękitny odcień jeziora na zdjęciu to efekt odbicia od nieba. Tak naprawdę woda jest strasznie zielona o widoczności godnej stawów, a nie jezior. O zobaczeniu dna w ogóle zapomnijcie, chyba że do głębokości kostek. Aż szkoda, bo naprawdę niemałą kasę przeznaczono na doprowadzenie plaży i otoczenia do takiego stanu. Ale na pocieszenie można pograć w siatkówkę na plaży (siatka jest powieszona), można też pojeździć konno lub popływać rowerkiem wodnym. Przy jeziorze jest również spore pole kempingowe z dość fajnymi domkami i pensjonat z apetyczną kuchnią w restauracji. Minusem w czasie długich weekendów (a przynajmniej sierpniowego) jest tylko bardzo długi czas oczekiwania na zamówienie. Ale bez paniki, to nie jedyna restauracja w Antoninie 🙂

Wakacyjny spokój

Dziecko pojechało na obóz. Wymyśliło sobie w tym roku survival. Jest więc spanie w namiotach, włóczenie się po lesie z kompasem, szukanie w plenerze – a nie w sklepie – rzeczy nadających się do jedzenia, rozpalanie ogniska, kajakowanie, żeglowanie, pływanie, jeżdżenie konno, strzelanie z łuku czy z czego tam i mnóstwo innych rzeczy. No, może póki co pływania nie ma – przez co dziecko rozpacza – bo za zimno. Do tej pory Młody wyjeżdżał z nami na wygodne wakacje, albo na kolonie z zakwaterowaniem w porządnych pensjonatach. W tym roku wymyślił coś innego. Na początku mu się podobało, ale przyszło ochłodzenie, wichury, deszcze i przestało. Co prawda zabawy nadal są fajne – i najwyraźniej wymagające wysiłku, bo Młody pałaszuje wszystko jak nigdy – ale pogoda popsuła wiele planów. Młody zaczyna marudzić, że w przyszłym roku chce się zadekować w czymś murowanym, wygodnym i ciepłym, z porządnym łóżkiem. Coś mi się szybko to dziecko zestarzało. Ja tam wolałam namioty jeszcze jak byłam dużo starsza od niego, a on już w tym wieku narzeka na niewygody. Co prawda jak byłam mała, nie chciałam jeździć na kolonie, a on chce, więc różnica jest; pamiętam, że wtedy jeździliśmy zawsze z rodzicami na zakładowe wczasy z wyżywieniem (co było luksusem w czasach, gdy trudno było coś dobrego kupić w sklepach, a tam było pyszne jedzonko „pod nos” podstawiane), do domków kempingowych. Ale także bardzo miło wspominam późniejsze wyjazdy z paczką pod namioty, kiedy wsiadało się w pociąg i jechało w ciemno, nie do końca wiadomo gdzie. No i nie było wtedy komórek, więc – żeby zaoszczędzić – kupowało się tylko jedną kartę na spółę i dzwoniło na chwilę do domów, żeby powiedzieć, że wszystko w porządku, albo wysyłało się po kilku dniach kartkę. I rodzice nie martwili się, nie przejmowali. Gdyby w dzisiejszych czasach dziecko wyjeżdżając na 2-3 tygodnie zapomniało komórki i nie zadzwoniło codziennie powiedzieć, że wszystko gra, pewnie rodzice już by policję zawiadomili 😉 Ech, te czasy nadzoru i ciągłego podłączenia do sieci, takiej czy innej.

A wracając do tematu: dziecko pojechało na wakacje, mamy wolne. Jest cisza, spokój, nikogo nie trzeba odciągać od kompa 😉

Piec, póki co zaczął działać, więc widmo dużego wydatku odsunęliśmy trochę, choć przypuszczam, że nie na długo, bo jak już coś zaczęło się psuć, to wcześniej czy później pewnie przestanie działać.

Z innych rzeczy: mam już dość Euro! Niech się w końcu skończą te mecze. I niech się za szybko nie zaczyna olimpiada czy co to tam ma być w tym Rio…

Piec

Mąż na szczęście nacieszył się już klimą i nie robi mi mikroklimatu północno-skandynawskiego w domu 🙂 Włącza tylko wtedy, gdy jest rzeczywiście za ciepło. Za to mamy do czynienie z prawem serii, czy jak to się tam nazywa, czyli jak już się wpakowaliśmy w duże wydatki, to (odpukać) następny nam się szykuje. Mianowicie popsuł nam się piec i mam tylko nadzieję, że uda się go naprawić za rozsądne pieniądze i nie trzeba będzie wymieniać na nowy. Tak czy inaczej, na pewno popłyniemy z kasą nadprogramowo 🙁 Objawy są takie: włącza się ogrzewanie CO (a jakże, skoro akurat teraz nie jest potrzebne, to i działa), ale nie podgrzewa wody w kranie (a to już mega problem). Coś tam prztyknie i to tyle…

A poza tym jest miło i przyjemnie. Skończyło się zamieszanie ze szkołą, zaliczanie, zdawanie, bieganie, bo pomimo, że dotyczy to dzieciaków, zawsze przy okazji dostaje się rykoszetem rodzicom. Za dwa tygodnie oficjalnie rozpoczną się wakacje 🙂 A wtedy pozostanie tylko jeden problem – jak odciągnąć dziecko od komputera w okresie, w którym nigdzie nie wyjeżdża.

Długi weekend

Długi weekend za nami. Wiele osób pewnie odpoczęło przez ten czas. Ja urobiłam się jak rzadko kiedy i właściwie dopiero dziś odpoczywam, pracując przy okazji 🙂

Zeszłoroczne upały dały nam w kość. To długotrwałe niewiele poniżej 40 stopni w dzień i niewiele poniżej 30 stopni w nocy przerosło nas, więc zadeklarowałam wtedy, że wyrażam zgodę na założenie klimatyzacji, choć nie przepadam za nawiewami; za szybko się przeziębiam. Co oczywiście nie zmienia faktu, że samochodu bez klimy bym nie kupiła 😉 Ot, taka przewrotność. Kiedyś takim jeździliśmy i było ok, tyle że kiedyś było przyjemne dwadzieścia parę stopni, no 30 powiedzmy i jakieś takie łagodniejsze powietrze… A może to ja się – przez przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach – tak przyzwyczaiłam już do stałego +22… No, w każdym bądź razie „słówko się rzekło”, zgoda poszła – jeśli nie w świat – to do uszu Męża i przed samym długim weekendem zakładali nam klimę, a w długi weekend robiliśmy demolkę mieszkania, żeby skutecznie ukryć rury. Masakra, wszystko w pyle, kurzu, kawałkach tynku, foliach przykrywających co się tylko dało, a jeszcze przy okazji malowanie jednego pokoju. A na koniec – sprzątanie, pranie i męczenie się, żeby podłogę zregenerować i doprowadzić do normalnego wyglądu. Oczywiście przy okazji zaniedbałam obiady, bo nie było czasu na ich gotowanie, kilka razy zjedliśmy w restauracji, ale na dłuższą metę to spory wydatek, więc przeszliśmy na dania może i niezbyt zdrowe, za to szybkie do przygotowania. Jednak od dziś muszę nadrobić porządne posiłki. Wybrałam się nawet w przerwie śniadaniowej do pobliskiego sklepu po ekologiczną żywność, więc dziś będzie dane na bazie soczewicy, warzyw i kaczki, a na jutro namoczę ciecierzycę na pastę. Trzeba zjeść coś bardziej wartościowego niż pyzy, grzanki i pizza.

A co do samej klimy to mam nadzieję, że nie pożałuję decyzji i że Mąż tylko teraz ją tak intensywnie testuje, a nie zmierza tak nastawiać jej na stałe, bo wczoraj musiałam ubrać bluzę i wyjść na dwór zagrzać się. Oby się szybko nacieszył i racjonalnie ją użytkował – znaczy w czasie rzeczywistych upałów, a nie tylko z kaprysu, żeby obniżyć wilgotność, przefiltrować powietrze czy je zjonizować, bo inaczej będzie wojna 😉

No i niestety ten piękny długi weekend tak nam zleciał, mimo że miałam wielką ochotę na podróże, niekoniecznie dalekie, a przed nami długi czerwiec, bez długich weekendów…

Matura z języka polskiego

Jak co roku z zainteresowaniem przeglądam tematy maturalne i jak co roku mam co do nich mieszanie odczucia. Kiedy zdawałam maturę obowiązywało jeszcze jedno długie wypracowanie. Co prawda można jej zarzucać, że to była forma łatwiejsza, bo na jeden temat „zawsze się coś napisze”, ale tematy były przekrojowe i naprawdę można się było wykazać znajomością literatury i to z różnych okresów. Dziś po raz kolejny była „Lalka”, „Dziady” – z jednej strony przewidywalne, bo dokładnie wałkowane, niespodzianką była tylko IV ich część, a nie „standardowa” III i wiersz Herberta, a zatem poety dość dobrze znanego młodzieży, bo wiele jego utworów przerabia się w gimnazjum i liceum. Czy to jest sprawdzenie wiedzy maturzystów? Hmm… Mam wątpliwości. A gdzie literatura niepolska? Czy kiedykolwiek w „nowej formie egzaminu” sięgnięto do klasyki w stylu „Iliada” czy „Odyseja”, albo choćby do „Giaura”? Gdzie literatura bardziej współczesna niż tłuczony do znudzenia romantyzm i pozytywizm? Ciekawe jak poszłoby maturzystom gdyby dostali „Buszujących w zbożu”, „Lot nad kukułczym gniazdem”, którąś z książek Lema albo Sapkowskiego? 🙂 Czasem mam wrażenie, że układający pytania znają tylko dwie epoki w literaturze i z konieczności kilku poetów: Herberta, Szymborską, Miłosza i Asnyka. Nic co było wcześniej ani nic co później (poza tymi kilkoma poetami) nie jest im znane, albo może jest tak nielubiane, że tego nie ma. A może to brak wiary w maturzystów? I jeszcze te klucze odpowiedzi, których celem jest wmówienie młodym ludziom: nie masz tego rozumieć, masz być przygłupem, który potrafi tylko wykuć określone sformułowania i ani na krok od nich nie odbiegnie… (Prawdziwa) edukacja zaczyna się tam, gdzie kończy się (szkolna) edukacja.

Powodzenia Maturzyści, dacie radę i będziecie mogli zająć się tym co Was naprawdę interesuje 🙂 No i przede wszystkim, po maturze zaczynają się Wasze najdłuższe wakacje w życiu 🙂 

Egzamin gimnazjalisty

Od dziś do środy gimnazjaliści piszą swoje egzaminy, a konkretnie 3-klasiści. Pozostałe 2 klasy mają wolne, choć nie wiem czy we wszystkich szkołach. Moje Dziecię ma. Co prawda ma przykazane, żeby w tym czasie nadgonił czytanie lektur i robienie projektów, bo takie „dłuższe” zadania też mają zadawane, ale obawiam się, że może wyjść tak jak w święta, długie weekendy i inne tego typu imprezy, czyli: spanie do południa, kręcenie się po domu, granie na komputerze, względnie piłka z kolegami. Wiem, że odpoczynek dziecku też się należy, ale i sensowne rozłożenie pracy, tak żeby później nie siedzieć po nocach też jest ważne.

Wszystkim egzaminowanym gimnazjalistom życzę spokojnego pisania, prostych dla Was tematów i dostania się później do wymarzonej szkoły.

A przy okazji – efektywnej nauki licealistom, bo kasztany przygotowują się do kwitnienia…

Miłego dnia 🙂

Poziom edukacji

Co by nie mówić o reformie szkolnictwa, przyznać należy, że coś poszło nie tak. Co gorsze, dzieci objęte tą reformą pokończyły już szkoły i teraz będą uczyć kolejne pokolenia, choć – mam wrażenie – że sami są niedouczeni. Przykład: syn miał ostatnio problemy z arytmetyką i chemią (z wzorami i reakcjami chemicznymi). Od nauczycieli dowiedziałam się, że ma się douczyć w domu; że mogę go zapisać na korepetycje. Na moje stwierdzenie, że szkoła jest po to, żeby go nauczyć, a w domu powinien sobie tylko wiedzę utrwalać, usłyszałam, że szkoła nie ma kasy na dodatkowe zajęcia (znaczy owszem, są po 1 godzinie lekcyjnej, ale wtedy gdy dzieci mają jeszcze inne obowiązkowe lekcje, a więcej nie będzie). Wzięłam więc telefon w dłoń i zadzwoniłam do dwóch osób z rodziny z prośbą o pomoc – studentki i byłej studentki, która ostatnio dołączyła do ciała pedagogicznego. Studentka jakoś w szkole przez matmę przebrnęła, choć bez sukcesów na tym polu, z chemią jakoś sobie radziła, na poziomie humanistki (a propos konia z rzędem dla tego, kto ugruntował w narodzie przekonanie, że humanistom z naukami ścisłymi nie po drodze). Młode ciało pedagogiczne nie schodziło ze średnią w szkole poniżej 4,75 więc wiedzę powinno mieć opanowaną gruntownie. Zrobiliśmy sobie telekonferencję i się okazało, że:
– no reakcje i równania chemiczne w szkole były, ale co to dokładnie było, to zginęło w mrokach niepamięci. Z tej niepamięci nie udało się wydobyć ani indeksów stechiometrycznych, ani współczynników, ani wiązań jonowych, ani kowalencyjnych, ani nawet wzorów strukturalnych,
– z arytmetyką też nie jest dobrze; wzory skróconego mnożenia? no, było coś takiego, ale jak to szło? Po kilku próbach przypomnienia sobie stwierdziłam, że dajemy sobie spokój, bo jeszcze Młody coś z tego zapamięta i będzie kłopot….

Wzory skróconego możenia okazało się, że ja pamiętam. Wzięłam do ręki książkę z chemii, przejrzałam i… słowo daję, przypomniałam sobie o co w tym chodzi, mimo że miałam to na chemii w 7 albo 8 klasie podstawówki (bo ja to jestem dinozaur sprzed reformy).

A zatem moje wnioski są takie:
1. potrafię pomóc dziecku (póki co) z każdego przedmiotu, mimo że materiał ten przerabiałam tak dawno temu, że aż mi się liczyć nie chce,
2. dzieci reformy edukacyjnej (popytałam też wśród innych), albo przez to, że mają źle poukładany materiał, albo źle wytłumaczony, ale uczą się, żeby zaliczyć egzamin i zapomnieć. Już rok po przerobieniu materiału nie wiedzą o co chodzi.
3. stary program nauczania i książki sprzed boomu wydawniczego (w którym to mamy zarówno nadmiar ćwiczeń jak i podręczników) są nieporównywalnie lepsze – zarówno studentka jak i była studentka w liceum, w tym przed maturami, uczyły się z moich książek, bo doszły do wniosku, że jest w nich lepiej wszystko wyjaśnione.
4. program nauczania jest chaotyczny – skacze się po tematach przez co dzieciaki nic nie wiedzą. Przykład: program I klasy gimnazjum z języka polskiego obejmuje wybrane utwory od starożytności do współczesności, zamiast skupiać się na przerabianiu po kolei epok, w matematyce przeskakuje się z działu na dział: trochę geometrii, arytmetyka, równania, znów geometria i tak w kółko. Dzieci nie mają czasu sobie nic utrwalić, bo co chwilę jest coś innego.
5. dzieciaki stara się zainteresować różnymi innymi zajęciami – teatrem, dziennikarstwem, robotyką; tworzą prezentacje multimedialne, komiksy, rzeźby, uprawiają różne sporty, ale cóż z tego jak nie mają opanowanych podstaw, nie potrafią łączyć faktów, wykorzystywać zdobytej wiedzy, nie wiedzą „po co im to”.

Tak czy inaczej skutki są opłakane, a poziom edukacji bardzo niski.

Wycieczki

Dziecko pomału wkracza w czas wycieczek i szkolnych wyjazdów. Trochę im się ich nazbierało z różnych okazji – a to zielona szkoła, a to kurs angielskiego, a to nagroda, a to wyjazd treningowy. Jak zaznaczają nauczyciele zasadniczo mają zakaz organizowania wycieczek zagranicę (ze względów bezpieczeństwa), ale nie jest wykluczone, że jak już będą na miejscu gdzieś przy granicy, to się wybiorą do jakiejś małej acz turystycznie atrakcyjnej miejscowości czy w jakiś rejon. A ja zorientowałam się ostatnio, że dziecku skończyła się ważność dowodu tymczasowego. Trzeba wiec jak najszybciej pstryknąć mu aktualną fotkę i wyrobić nowy, bo głupio by było, gdyby musiał zostać w pensjonacie, podczas gdy cała grupa wybierze się na wycieczkę.

Przy okazji zastanawiania się nad „aspektami turystycznymi” mój kalendarz podpowiedział, że trzeba zacząć planować nie – tak – długi majowy weekend, ale jednak wystarczająco przedłużony, żeby go przyjemnie spędzić poza domem i dotlenić trochę organizm 🙂