Blade Runner 2049

Wczoraj wieczorem wybraliśmy się do kina na „Blade Runnera 2049” i powiem szczerze, że do tej pory nie wiem do końca co sądzę o tym filmie. Być może dlatego, że już dawno w kinie nie byłam. Przyzwyczaiłam się do oglądania filmów na DVD i po wyjściu czułam się po prostu ogłuszona. Jak dla mnie było zdecydowanie za głośno. Żadna przyjemność oglądając film zatykać uszy. No, ale to szczegół, to nie wina twórców.

Jeśli chodzi o fakty to: film jest długi. Bardzo długi. Trwa prawie 3 godziny, a razem z reklamami i zapowiedziami jeszcze dłużej. Moim zdaniem dałoby się go przyciąć o kilka scen, które niewiele wnoszą. Ale to moje zdanie.

Wśród rzeczy, które na pewno mi się podobały jest na pewno gra Goslinga. Świetnie wykreował swoją postać. Podobają mi się też zdjęcia trzymające klimat, nawiązania do części pierwszej (odnośnie wyglądu miasta i pojazdów, choć wiele scen bardziej przypomina scenerię Fallouta niż pierwszej części Blade Runnera) i kostiumy.

Niestety zabrakło mi wyrazistej ścieżki dźwiękowej. Co dziwne i rozczarowujące, scenarzystom zabrakło pomysłu na Deckarda, a Fordowi zabrakło tego „czegoś”. Jest za mało wyrazisty, za mało cyniczny, zdecydowany; nie występuje co prawda długo na ekranie, ale taka postać powinna się rzucać w oczy, zapadać w pamięć, a tu niestety nic z tego.

Mam mieszane odczucia co do Any de Armas. Jakoś nie bardzo mi pasuje do tej roli z wyglądu, a sama postać za bardzo przypomina – z charakteru – narwaną nastolatkę niż program komputerowy. Jared Leto też dał radę, ale i tak moim zdaniem to była rola dla Davida Bowie’go. Szkoda, że nie zdążył…

Poza tym film ok, zwłaszcza w kontekście kontynuacji, które się teraz kręci.

Wpływ pogody

Zdaje się, że pogoda ma na mnie większy wpływ, niż kiedyś. Może dlatego, że nie jestem taka zaganiana i mam czas popatrzeć przez okno… Dziś dla odmiany świeci słońce, jest cieplutko, więc odwołuję wczorajszą „depresyjność” 🙂

Zaraz idę się powylegiwać na słońcu. Póki jeszcze jest w miarę wysoko i grzeje.

Depresyjnie

Zdecydowanie depresyjnie działają na mnie te codzienne deszcze, chmurzyska, zimno i wiatr. Szarówka jakiej spodziewałabym się w drugiej połowie listopada, zagościła u nas w połowie września i nie chce odpuścić. Przez ostatnie kilka lat, może z wyjątkiem zeszłego roku, wyciągałam kurtkę zimową tak około Sylwestra, bo od wtedy robiło się zimno. W tym roku już ją nosiłam… Serio, w niedzielę inaczej się nie dało. Dziś rano pogoda była bardzo ładna, ciepła. Myślałam, żeby umyć okna po powrocie, bo jestem na tym punkcie przewrażliwiona (tam gdzie nie ma konieczności nie mam firanek), ale właśnie się rozpadało, więc deszcz mi znowu umyje elewację i przy okazji pochlapie szyby. W takim klimacie nikogo nie dziwią bożonarodzeniowe dekoracje w sklepach w październiku… Może nawet więcej wydamy na prezenty… Jeśli chodzi o wydatki, to chciałam ostatnio właśnie na taką pogodę kupić sobie gumowce. Niestety okazało się, że kosztują tyle co dobre skórzane buty, więc sobie darowałam zakup… Gdzie te czasy, kiedy to buty z gumy, które się nosiło na grzyby, albo spacer po mokrym lesie (byle nie za długo, bo strasznie się w nich pocą nogi), były najtańszymi? Zdaje się, że najgorzej jak coś się robi modne…

Dziecko z własnej i nie przymuszonej woli chodzi na kilka zajęć wieczorami. Przez co my mamy trochę wolnego. Jest miło, bo od czasu do czasu uda się gdzieś wyjść, nawet w tygodniu. Raz do kina, raz do teatru, albo chociaż na kawę i ciacho. Tego mi brakowało od dawna. Dopiero teraz to do mnie dotarło.

Z książek „przerabiam” ostatnio Orwella. Świetna literatura, choć spostrzeżenia z niej i przyrównanie niektórych absurdalnych (wydawałoby się) opisanych sytuacji do naszej rzeczywistości już nie napawają takim optymizmem i nie skłaniają do kategorycznego stwierdzenia: to niemożliwe. Dziwnie mi to czasem wygląda…

Uff

Uff, pierwsze zebranie z rodzicami z głowy… Książki też już (w końcu) wszystkie mamy. Teraz tylko pozostało opłacić doskonalenie pływania i załatwić korki z anglika, i rzeczy szkolne (i te z nauką związane) będą ogarnięte. Przynajmniej z mojej strony. Później tylko pozostanie dziecku się uczyć.

Dobra, trzeba iść coś zjeść. A wcześniej zrobić...

Już jestem

Wróciłam. Znów jestem i piszę 🙂

Wypadałoby coś naskrobać na temat tego, jak minęły wakacje, a zatem krótko: na szczęście żaden kleszczowaty mi nie zaszkodził, choć przez chwilę napędziłam sobie stracha. A to za sprawą grypy (!) która mnie dopadła w środku lata. Łamało w kościach i była gorączka, więc od razu dopadła mnie wizja boreliozy… Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale: na szczęście to była tylko grypa 😉

Co do zdobywania Korony Gór Polskich to idzie mi jak po grudzie. Początek jest, bo udało się wdrapać na Tarnicę, czyli najodleglejszą górę od mojego miejsca zamieszkania, więc jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się tam dotrzeć, ale… Ale co z górami bliższymi? Okazało się, że jest z nimi tak jak z umawianiem się ze znajomymi – łatwiej spotkać się z tymi, którzy mieszkają daleko, niż z tymi zza miedzy. Bo skoro ci drudzy są tak blisko, to nie ma parcia… W ten sposób górę najdalszą  mam zaliczoną, a te bliższe dopiero czekają na zdobycie. A oto dowód:

Teraz wypada tylko mieć nadzieję na piękną, słoneczną, ciepłą i przede wszystkim nie deszczową jesień, która pozwoli na włóczenie się po górach i nie dostarczy wymówki do odłożenia planów na przyszły rok.

A co poza tym? Hmm… Wrzesień, czyli ni to lato, ni to jesień 🙂

Przed urlopem

Zwykle brałam urlop na 2,5 tygodnia. Tak od poniedziałku do środy. W tym roku też, ale mam od środy do piątku. Po powrocie trzeba więc będzie cały tydzień się spinać, ale… Ale już od jutra będę się cieszyć namiastką wolności. I zgodnie z wcześniejszymi planami – ruszam w góry. Mam nadzieję, że nie spotka mnie jakaś niemiła niespodzianka. I nie mam tu na myśli brzydkiej pogody czy marnego jedzenia, tylko kłopoty zdrowotne. Włóczyłam się ostatnio trochę po mocno zalesionych górkach i złapałam 4 kleszcze!!! Jeszcze tak mi się nie zdarzyło. Istna plaga, albo popsikałam się czymś co je przyciągnęło, bo tylko mnie tak oblazły. Choć z drugiej strony zwykle z entuzjazmem szłam przodem, więc mogłam po prostu „przetrzeć szlak”. Pocieszające jest to, że żaden rumień mi nie wyskoczył, więc zakładam, że kleszczowate nie były chore.

Poczytałam dziś sobie o zawodach w pływaniu w monopłetwie. A ja – ułomny człowieczek – nie mogę się porządnie nauczyć pływać kraulem… Wleźli mi na ambicję z tą płetwą. Od września ruszają u nas kursy doskonalące pływanie. Koniecznie muszę się zapisać… 

Wam również życzę udanych, przyjemnych i zdrowych urlopów.

Zdobyć Koronę

Ze względu na mój lęk wysokości jestem nieco ograniczona w tych „Koronach”. O „Koronie Świata” zdecydowanie mogę zapomnieć. Pewnie wpadłabym w panikę dużo przed szczytem, jak tylko popatrzyłabym w dół. Daki defekt. Ale tak sobie pomyślałam, że może, może, może… by tak zdobyć Koronę Gór Polski. Myślałam o tym już co prawda wcześniej, rok czy dwa lata temu, ale na myśleniu się skończyło. Tym razem chcę podjąć jakieś kroki „w kierunku”… Na razie przygotowałam deklarację przystąpienia do Klubu Korony Gór Polski. Pozostało tylko ją wysłać. W wakacje będę w pobliżu kilku gór zaliczanych do tej Korony. Mam nadzieję, że się uda się na nie wgramolić. Zawsze to będzie jakiś początek… I przy okazji trochę ruchu 🙂

Zdaje się, że po okresie pt. „wakacje, spędzone nie nad morzem czy jeziorem to nie wakacje” wpadłam w fascynację górami… Biorąc pod uwagę tłumy nad morzem, zdaje się, że trafiłam w odpowiedni moment. 🙂

Zmiana Konstytucji

Ponoć większość Polaków uważa, że należy zmienić Konstytucję… Hmm… Ale jakby tę większość zapytać co konkretnie chce zmienić i czy w ogóle tę ustawę czytała, to obstawiam, że mniej niż 10 procent pytanych wiedziałoby co odpowiedzieć (bo więcej zapewne nawet nie przeczytało).

Ponoć nasza Konstytucja jest stara… Serio? W USA nadal obowiązuje pierwsza Konstytucja na świecie, choć z poprawkami. A u nas… No cóż, parlamentarzyści chyba już się przyzwyczaili, że każdą ustawę należy co kilka lat zmienić, żeby nudno nie było. Choć w tym przypadku nie ma mowy o zmianie tylko o wymianie. Biorąc pod uwagę doświadczenia okresu międzywojennego, tak ostatnio uwielbianego (co znamienne w tamtych czasach większość ludzi miała inne zdanie), a zwłaszcza dwie konstytucje z tamtego okresu, to mam obawy przed zmianą obecnej.

Można sobie oczywiście twierdzić, że Konstytucja mogłaby być napisana lepiej. Powiedzmy więc sobie szczerze: każdy – nazwijmy to szeroko – utwór literacki mógłby być napisany lepiej, bez względu na to czy jest to „Pan Tadeusz”, „Boska komedia”, „Hrabia Monte Christo” czy… Konstytucja. I oczywiście można ją skrócić choćby o połowę i uprościć. Tylko po co? I czy ktoś przemyślał skutki poza „prestiżowym” tytułem „twórcy nowej Konstytucji”? Wydaje mi się, że nie.

Spokój

Zasadniczo, ostatnio stawiam na spokój. Obiecałam sobie to po szaleństwie przed Bożym Narodzeniem i tego staram się trzymać. Przed świętami Wielkanocnymi tylko raz wpadłam w lekką panikę, albo raczej w popłoch, kiedy to w Wielki Piątek rano odkryłam, że nie wysłałam kartek na święta. Nosiłam je przez tydzień w torebce w książce, do której zdążyłam się przyzwyczaić i traktować jak stały element wyposażenia torebki 😉 Dokleiłam znaczek do priorytetów i poszły. Pewnie do większości doszły po świętach, ale zakładam, że rodzina ma tak jak ja – lubi dostawać tradycyjne listy i kartki bez względu na dzień w kalendarzu. Poza tym był luz. Wcześniej lubiłam wszystko robić „na ostatnią chwilę”, żeby było idealnie wysprzątane właśnie na święta, żeby było wszystko mega świeżutkie, a więc upieczone czy ugotowane najlepiej w sobotę po południu. Kończyło się to zwykle wielkim wkur… że czegoś tam się nie da. W tym roku luz. Oprzątnęłam wszystko dużo wcześniej. Zwłaszcza umyłam okna, kafle, szafki i szklane elementy na tarasie. Popiekłam w piątek, na sobotę została mi kosmetyka. W dodatku każdego dnia wychodziłam sobie na 1,5-2 godzinki na rower, rolki albo basen, a na pytanie: „a sernik będzie?” odpowiedziałam, że jak się zdąży zrobić to będzie, a jak nie to i tak będzie dość jedzenia, a teraz sorki, mam czas dla siebie… I tyle w temacie. Dodam jeszcze, że co prawda sernika nie zrobiłam, bo nie zdążyłam (i wcale nie miałam żadnych wyrzutów sumienia z tym związanych), ale był u mamuś, więc kto chciał ten się nim objadł. Grunt to się nie przejmować nieistotnymi rzeczami.

Mam nadzieję, że zostanie mi tak na dłużej, bo bardzo odpowiada mi ta atmosfera odprężenia. Miło jest sobie uświadomić, że bez względu na to co zrobimy, święta i tak się odbędą. A poza tym, po co dodawać sobie siwych włosów na głowie, skoro za jakiś (w dodatku dość krótki) czas i tak nikt nie będzie pamiętał czy było idealnie czysto i co się tam jadło. Miłego dnia.

„Cyfrowa demencja”

No to zleciało trochę czasu, odkąd ostatnio coś mi się tu napisało…

Przeglądając poprzednie wpisy trafiłam na obietnicę napisania – może nie recenzji, bo tych jest w sieci sporo – ale mojej oceny książki Manfreda Spitzera pt. „Cyfrowa demencja”. Książkę przeczytałam już jakiś czas temu, więc nie będzie „na świeżo”, ale po ułożeniu sobie wszystkiego na spokojnie. Zacznijmy od tego, że szczerze zachęcam do przeczytania książki zarówno miłośników cyfrowych mediów, jak i ich przeciwników. Dlaczego? Ano dlatego, że ta książka to nie broszurka propagandowa tylko rzetelne omówienie tematu, a przedstawione w nim tezy mają pokrycie w aktualnych badaniach naukowych. Autor nie jest oderwany od rzeczywistości; akceptuje rolę komputerów w pracy i poza nią, ale… Właśnie to „ale” w różnych jego aspektach i na różnych etapach życia człowieka zostało w książce przedstawione, zwłaszcza w kontekście problemów z nauką, koncentracją, samodyscypliną i rozumieniem świata przez dzieci, jak i wpływem cyfrowych mediów na dorosłych. Książka przestawia także – w sposób przystępny dla laika – jakie zmiany zachodzą w mózgu pod wpływem naszych działań. Ciekawe…

„Cyfrowa demencja” jest adresowana w szczególności do rodziców, choć ze względu na swój przedmiot rozważań (m.in. sposób nauki) powinna zainteresować także pedagogów. Z jakichś jednak przyczyn nie interesuje. Nie spotkałam się z żadną dyskusją na ten temat. W Polsce właściwie bezkrytycznie przechodzi „komputeryzacja” w szkołach. I nie chodzi mi tu bynajmniej o uczenie dzieci obsługi komputera, mimo że nauka ta jest oparta właściwie na jednym systemie operacyjnym. Uważam, że powinny to umieć. Ale po jaką ch… im np. książki w wersji elektronicznej? Na podstawie moich obserwacji własnego dziecka jest tak: książki są darmowe (hura), ale to nie jest tak, że kończy się rok szkolny i można zapomnieć o przerabianym materiale (mimo, że książki pod koniec roku trzeba zdać i niestety nie można ich wypożyczyć z biblioteki, gdy są potrzebne). Dzieciaki korzystają z nich również później w czasie powtórek przed egzaminem gimnazjalnym, albo po prostu dlatego, że nauczyciel nie wyrobił się z materiałem i pierwszy miesiąc nowego roku szkolnego (albo więcej) przeznacza na jego skończenie. Wtedy dzieci korzystają z książek w formie elektronicznej. Nauka wygląda tak: w jednym oknie „odpalona” książka, w drugim facebook, w trzecim counter strike… Właśnie dlatego uważam, że książki elektroniczne to zły pomysł. Jeśli dziecko tak łatwo może sięgnąć po „rozpraszacza” (nie ukrywajmy – da niego ciekawszego niż fizyka), to to zrobi. A to czego się oczekuje od naszych dzieci w związku z rozpowszechnianiem życia „cyfrowego” to dużo szerszy zakres. Dla przykładu: w wielu szkołach wymagane jest założenie konta na FB, bo tam są zamieszczane informacje „klasowe” przez szkołę czy uczelnię; wiele zadań domowych dziecko nie tylko nie wykona bez internetu (jeśli chodzi o żądanie odnalezienia tam określonych informacji), ale musi je wykonać przez internet (na portalu) lub przy pomocy komputera (np. prezentację multimedialną; nota bene pierwszą taką prezentację miało zadane moje dziecko gdy było w II klasie szkoły podstawowej!). Dzieci outsiderwów, którzy nie mają ochoty mieć w domu kompa mają doprawdy przechlapane w polskich szkołach. Od razu rzuca się im hasło „wykluczenia cyfrowego” skazujące je w przyszłości przynajmniej na najgorszą pracę fizyczną, o ile nie w ogóle na bezdomność…

A wracając do „Cyfrowej demencji” jeśli uważacie, że dostęp do cyfrowych mediów rozwija Wasze dziecko (albo Was), że ułatwi mu „start”, wpływa pozytywnie na jego kontakty z rówieśnikami, pomaga mu w życiu dając dostęp do ogromnej ilości informacji jaką można znaleźć w sieci, pomaga w szybszym podejmowaniu decyzji, czyni z niego człowieka „nowoczesnego, obeznanego”, potrafiącego zajmować się wieloma rzeczami na raz (jako plus) to ta książka to Wasze must read 🙂

Miłej lektury.