W październiku

Dziś Dzień Nauczyciela. W szkole miał być uroczysty apel z udziałem dzieciaków z „naszej” klasy, na który zaproszono również rodziców. Miałam ochotę iść, popatrzeć, posłuchać i zrobić kilka fotek na pamiątkę, ale okazało się, że rodzice innych dzieciaków nie przyjdą, więc i ja dostałam zakaz, żeby dziecku „siary nie robić”. Szkoda, tak szybko rośnie, że każdy etap tego skoku w górę warto uwiecznić, żeby później móc powiedzieć: „popatrz, to tak niedawno było, a jeszcze byłeś niższy od pani”. Cieszę się, że zdrowo dorasta, a jednocześnie jakoś tak się przykro człowiekowi robi, że to już nie to dziecię, które można by wziąć na ręce. Pocieszające jest jednak to, że to jeszcze nie to dziecko, które się goli 😉

Dziś kolejny chłodny dzień, żeby nie powiedzieć: zimny. Po przymrozkach, dla odmiany dziś pada, albo mży – na zmianę. Taki typowy jesienny pochmurny dzień, na który najlepszym sposobem byłoby ubrać kalosze, kurtkę przeciwdeszczową, założyć słuchawki, włączyć jakąś pozytywnie nastrajającą muzykę i iść na spacer. Ba, nawet poskakać po kałużach 😉 Niestety taka jesień to początek utrapienia dla okularników, bo albo szkła zachlapane od deszczu, albo od śniegu, albo zaparowane. I znowu trzeba będzie się przestawić na szkła kontaktowe, a okulary zostawić do domu. Kiedyś nie miałam z tym problemu, ale coś mi się stało z oczami, że znacznie lepiej znoszą okulary. Pewnie za długo je kiedyś nosiłam.

W poprzednim wpisie pisałam, że mam ochotę zrobić nalewki. Niestety nie udało mi się dostać pigwy i kaliny, więc „nastawiłam” jarzębinówkę, cytrynówkę i orzechówkę. Wszystko eksperymentalnie, w małych ilościach, żeby sprawdzić co nam smakuje, a co nie. Kiedyś z Montserrat przywiozłam zestaw małych nalewek. Pamiętam, że najbardziej smakowała nam anyżówka i orzechówka. Może więc jeszcze pokombinuję z tym anyżkiem 🙂

Po ostatnim remoncie została mi spora drewniana paleta. Chciałam ją przeznaczyć na rozbicie i spalenie, bo nie chce mi się szukać skupów, a poza tym jest tylko jedna. Jednakże ostatnio oświeciło mnie, że mogłabym zrobić z niej coś ciekawego na ogródek. Chyba więc ostatecznie zostanie z nami, jeszcze tylko nie wiem w jakiej postaci, ale jak wymyślę, to dam znać, a jak fajnie wyjdzie, to się nawet fotką pochwalę 🙂

Obietnica

Obiecałam sobie, że choćby się paliło, waliło, zrobię przynajmniej jeden wpis w miesiącu, a że jutro ostatni dzień września, więc spieszę wywiązać się z obietnicy. Niestety ostatnio i czasu brakuje i weny, więc przyjęłam taki minimalny okres. Zapewne to dlatego, że nic ekscytującego się nie dzieje, z czego zresztą się cieszę, bo te ekscytujące rzeczy to zwykle większe lub mniejsze problemy. Dzielę więc czas pomiędzy pracę i dom i tak jest dobrze. A ponieważ i w domu i w pracy mam sporo zajęć, więc na blogową twórczość go brakuje. Dobrze mieć kilka wymówek 🙂

W tym roku odkryłam na nowo suszone owoce i różę. Mam więc powód do długich spacerów w poszukiwaniu tej drugiej, a że pogoda sprzyja, więc robię to z miłą chęcią. Zrobiłam też całkiem spory zapas suszonych jabłek, gruszek i śliwek węgierek. Niestety jeszcze jest za ciepło na włączenie kaloryferów, więc moją suszarnią jest piekarnik. Wygląda to mniej więcej tak:

Tam poniżej jest róża i jabłka.

Mam też ambicję poeksperymentować z nalewkami. Zasadniczo nie przepadam za mocnymi alkoholami (ani w ogóle za alkoholami), ale od degustacji od czasu do czasu czegoś smacznego uciekać nie będę 🙂 Wymyśliłam sobie na początek nalewkę z jarzębiny, kaliny i pigwy (jeśli uda mi się ją dostać). Zobaczymy co z tego będzie, bo przepisów i pomysłów w necie znalazłam sporo, trzeba by tylko wybrać ten najlepszy. A to już – obawiam się – metoda prób i błędów…